Lecz gdy dojechał do stacyjki i wysiadł z wagonu, cała pewność siebie, jaką przywiózł wraz z torbeczką z Wiednia, gdzieś zginęła.
Oto na peronie, wśród obramowania winogradu, w złotych plamach słonecznych, ujrzał Amę, oczekującą na niego, białą, śliczną i słodką.
Po raz pierwszy przeraził się jej, choć uśmiechała się do niego rozkosznie i miło.
— Gdzież to? gdzież to beze mnie? — spytała, ujmując go pod ramię.
— Byłem w Wiedniu.
— Widzę, ale poco?
— Za... sprawunkami.
— Pokaż, co sobie kupiłeś?
Zebrał się na odwagę, choć równocześnie mówił sobie, że ta torbeczka jest śmiesznie małym darem wobec królewskiego daru ciała tej kobiety, którego dotknięcie lekkie, a wyraźne czuł tak dokładnie, idąc tuż przy niej.
— Nie sobie... ale... komuś.
— Komu?.
— Amie.
— O! mnie? poco?
Tak szczerze wymówiła te słowa i stanąwszy na środku gościńca, patrzyła na niego szeroko otwartemi oczami.
— Tak... chciałem... na pamiątkę...
— Jakto?
Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/137
Ta strona została skorygowana.