Był znów słodki, miły, łagodny.
— Myślałam — wyszeptała lekko.
— Bardzo... bardzo mi to bolesne — zaczął.
Lecz ona skinęła ręką.
— Ach! nie mówmy już. Dobrze jednak się składa, że rozmówiliśmy się, prawda?
— Tak. Tem bardziej, że ja jutro wyjeżdżam.
— A!...
— Tak. Ale przyjadę tam, gdzie będziesz. Zobaczymy się.
— O! nie wątpię. A teraz chodźmy do parku na podwieczorek.
Podeszła do komody i włożyła kapelusz. W lustrze odbiła się jej śliczna postać.
Teraz Sadowskiemu zrobiło się dziwnie przykro. Miał ochotę zbliżyć się do tej kobiety, objąć ją, ucałować, utulić, jeśli cierpi. Lecz była dlań ciągle zagadkowa w swej prostocie i może jeszcze więcej słodka, niż dawniej, gdy zwróciła się ku niemu, kierując się do drzwi.
— No... proszę... należy się odżywiać.
I z nieporównanym wdziękiem dodała:
— Ja jeszcze czuwam!
Gdy szli alejami parku, on myślał, że wolałby stokroć, aby zrobiła mu scenę, wymówki, gniewy, nawet krzyki i obelgi, niż była tak słodką, tak dobrą niewzruszenie, nawet wtedy, gdy widocznem było, iż zadał jej ciężką i bolesną ranę.
Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/140
Ta strona została skorygowana.