Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/145

Ta strona została skorygowana.

Oczy jej zdawały się pływać we łzach, usta okolił bolesny, słodki uśmiech.
— Nie! — wyrzekła — proszę nie przyjeżdżać ani nie pisać. Widzi pan, dobrze się stało, że pan nie chce się ze mną żenić. Ja byłabym poszła za pana — jedynie z litości... tak, aby pana pielęgnować. Bo pan jest rzeczywiście chory, tak, jak pan się lęka. Pan ma tabes. Skąd wiem? Miałam... stryja, miał te same objawy, a potem wiem jeszcze... zresztą mniejsza... Pan ma tabes.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Patrzyła na niego ciągle oczami, jak gwiazdy, i słodki, melancholijny uśmiech nie schodził jej z ust.
On oparł się o ramę okna i był trupio blady. Zdawało mu się, że nie ma ani kropli krwi pod czaszką, i że ta słodka kobieta, biała i śliczna, zemstą swoją dziewiczą otwiera przed mim piwniczne wnętrze grobu.
Pociąg wstrząsnął się, zadźwięczał łańcuchami i ruszył powoli.
— A tu róże... nasze... żeby pan o mnie pamiętał!
Rzuciła mu pęk róż, które cierniami uczepiły się o firankę okna.
Milczał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .