plątał i pod młodziuchnym, ciemnym wąsikiem gnieździ.
Wygląda tak, jakby sobie drwił ze wszystkich i ze wszystkiego. Więc reżyserja, dyrekcja i wszystko, co wraz z niemi dzierży berło i włazi z kaloszami w samą duszę sztuce, nie lubi Raziewicza.
Mówią o nim:
— To arogant!
A to jest nieprawda. Raziewicz ma przed „władzami“ duży respekt, tylko się tak nieszczęśliwie ułożyły kąciki jego ust.
Dlatego, choć Raziewicz mógłby doskonale kochać Julię, a w „Romantycznych“ byłby wymarzonym zbirem, gra drugiego z ludu lub pierwszego gońca.
Pociesza się, czytając Szekspira.
Rozumie go i kocha.
Chyba i to coś warte.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ale Szekspirowi przybyła rywalka.
Raziewicz zobaczył na korytarzu, wiodącym do garderób damskich, takie coś małego, złotowłosego, cudownego, z buzią barokowego aniołka, owianego białą matinką, w różowej, jedwabnej haleczce, pędzącego, jak zbłąkany motyl, w promieniu elektryczności.
Otworzył usta i stanął.
— Cóż to za cud?