Cud nadleciał, potknął się o niego, chude, ale bieluśkie ramionka wykwitły z puchu matinki, coś ciepłego, wonnego, niby konwalia, niby ciało dziecka...
Raziewicza aż dreszcz przebiegł.
— Przepraszam...
Lecz z tumanów batystu, konwalii i białego ciałka wyleciał chrapliwy głosik:
— To koń Pana Jezusa!...
Ale Raziewicza nic nie odrąciło. Ani głos, jakby przepity, ani ten „koń Pana Jezusa“, ani złe spojrzenie.
Stoi z roztwartemi ustami i patrzy, a drzwi garderoby trzasnęły i cud zniknął.
Przechodzi aktor, ubrany w kostjum grecki, który leży na nim, jak czaprak.
— Cóż tak sterczysz? — pyta Raziewicza.
— Ty... kto się tu ubiera?
Palcem wskazuje na drzwi, za któremi znikła matinka.
— Tu?.. nowa dzisiejsza.
Kto to?
— Jakaś... coś z Warszawy czy skąd, do patrzenia jest, tylko czy będzie do gadania — to rzecz.
— No... a...
— Phi!... to numer!
— Ona?... to dzieciak.
— Strasznie jesteś głupi, codzień głupszy.
Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/40
Ta strona została skorygowana.