Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/42

Ta strona została skorygowana.

On na to nic, tylko przełyka ślinę i przestępuje z nogi na nogę. Nie może przecież powiedzieć: — Jakże cię nie kochać, jakże nie latać za tobą, kiedyś taka biała, taka różowa, taka złota, taka szumiąca, taka pachnąca... kiedyś ty promień i konwalia i laleczka i łątka nadrzeczna i aniołek z tortu i muszka, co tańczy kadryla w smudze słonecznej, i duszyczka nad Madonną Amiconiego i pasterka Watteau i Greuze i Tanagra i dzieweczka, o świtaniu w rosie umyta, i... ach! czy zliczyć można coś ty, ty, Boży cudzie, o wyzłoconych Aureoliną włosach, markizo w lakierowanych bucikach na paryskich koreczkach, z łokietkami, sterczącymi, jak pączek róży, z koronek i mitenek...
Jej tego powiedzieć nie można, ale oczy Raziewicza mają pewien wyraz „barani“, właściwy zakochanym, i mówią wszystko ku ogromnej uciesze teatralnej czeladki.
— A to się wlepił!
Kobiety wzruszają ramionami.
— Także... ma w czem... takie coś!
Ach! Bo, niestety, ona jest „takie coś“, to cacko, ten Greuze, ta muszeczka, ta łątka tęczowa.
Takie coś!
Niby — rozumiemy się Tłómaczyć nie trzeba. Dość, że „takie coś“ bardzo pachnie, bardzo szumi, strasznie jest obdzierane, wyzyskiwane, całowane w oczy, oplute za oczy