i codzień coś nowego, złotego przywlecze na próbę.
Świecą się w tem złocie kamyczki, świecą barwy: tęczowe, purpurowe, szafirowe. Czasem opal smutno zamigoce, ach! I perła raz nawet czarna, żałobna, zapłakała w małej dłoni, która ma połysk i gładkość konchy muszlowej.
Raziewicz to widzi i kryje się wtedy w kulisy, pociemku gryzie paznokcie, mnie bukiecik, który przyniósł właśnie.
Taki maluchny bukiecik, gdzie jest jedna nicejska róża, biały gwoździk, trochę pachnących narcyzów.
— Dla panny młodej? Co? — pyta go kolega.
I parska śmiechem.
Raziewicz czuje, że ta biel kwiecia niestosowna dla tej „panny młodej“, która przykucnęła przy budce suflera, złote kudełki spadły jej na różowy pyszczek, usta zacięła i uważnie przypatruje się łańcuszkowi ciężkiemu, zwisającemu z pod rozpiętego żakietu. Na łańcuszku złote lusterko, osypane brylancikami.
Bardzo, bardzo cacy.
Przed teatrem czekają „gumy“, kostjumik z aksamitu leży, jak ulany, pąsowy, płomienny kapelusik otulił główkę.
Po kulisach ironiczne szepty:
— „Takie coś“...
Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/43
Ta strona została skorygowana.