Ciągle jest jednak nachmurzona, coś jej dolega.
— Pij!
Raziewicz pije.
Pirlipata wzdycha.
— I ty pij!
Wyciągnęła nóżki, matinka jest źle zapięta. Dziwne światło bije od okien, które są zasłonięte seledynowemi storami.
— Jeszcze raz...
Nalewa znów kieliszki.
Wypili.
Jedzą samą musztardę i polewają ją „maggi“, bo obiad coś nie bardzo tego.
— Co tam... jeszcze po jednym!
Raziewicz protestuje.
— Nie, nie...
Aż się żachnęła i patrzy na niego srogo.
— Czemu nie? Cóż to trzy? to dla dzieci!
— Ale... już pani poczerwieniała.
— No, to co?...
A potem sentymentalnie:
— Psie życie!
Wyciągnęła piąstkę, w której tkwi widelec, opuściła głowę.
— Psie życie!... — powtarza.
Twarzyczka jej nagle postarzała, przygasła. Nic jej nie może rozświetlić, nawet blask brylantowych kolczyków.
Raziewicz delikatnie bierze ją za rękę.
Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/47
Ta strona została skorygowana.