Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/49

Ta strona została skorygowana.

Raziewicz stoi bezsilny. Patrzy na śliczny, wątły jeszcze karczek, z którego osuwa się matinka, na nóżki, obute w złote pantofelki...
I ukląkłby u tych nóżek, całował je i błagał aby ich właścicielka uspokoiła się, szlochać przestała.
Ale nie śmie.
Tylko pochylił się i powtarza:
— Co tobie? Co tobie?
I niespodziewanie z ust, silnie pofarbowanych vinaigre raisin bijou, który urąga wszystkim objadom i pozostaje, trjumfalnie do „koralowych “ warg przywarty, wydostał się jęk:
— To... przez Rehabilitację!...
Ach tak — to tytuł sztuki, próbowanej obecnie w teatrze. Coś tam Niutce musi w roli „kloszować“, albo i z roli nie kontenta.
Więc Raziewicz:
— Dlaczego? Rola ci nie pasuje? Nie czujesz się w swoim sosie?
— Głupi jesteś!...
Matinka wydyma się na ramionkach, jak żagiel. Nowy potok łez moczy batyst poduszek. I „ach“ — i „och“ — i nóżki aż dygocą z rozpaczy. Słowem coś strasznego.
— Chodź! Wstań! przejdziemy rolę, to pójdzie jakoś...
Ale ona siada nagle na łóżku, odpycha go, rozgarnia gąszcz włosów i mówić zaczyna:
— Nie, nie chodzi mi o rolę, gwiżdżę na