losseum, a potem zmawiali się do Żorża, tylko pani nie chciała...
— Pani nie chciała?
— Tak, do Żorza. Mówiła pani, że się tam dosyć natruła. Pani chciała do Imperialu.
— Dobrze... dosyć..
Wie już wszystko, a przecież nie odchodzi. Jakby wrósł do tej słomianki, na której pod błotem ciemnieje napis: „Salve!“
Przed nim wdzięczy się rozczochrana Pirlipata. Stearyna ze świecy cieknie jej po palcach. Ona znosi to z lubością.
— A... dla mnie... nic... pani nie kazała powiedzieć? — pyta wreszcie Raziewicz.
— Nic... nic..
Teraz już musi odejść stanowczo.
— Dobrze... proszę powiedzieć pani...
Urywa.
Wyciągnął rękę, chciałby zostawić paczki. Niech wie, że był, że on dotrzymał słowa, że...
Ale ogarnął go wstyd cichy i smutny. Ona jego kolacji nie potrzebuje, mignęła mu przed oczy jasno oświetlona separatka, stół dostatnio nakryty, srebrne wazy z szampanem.
Cóż jego szproty, jego rum, jego puszeczka pasztetu! Jakie to ubogie, nędzne, liche...
I jakby zbity pies, odwrócił się i cicho zeszedł na dół.
Słyszał jeszcze, jak Pirlipata drzwi hałaśliwie zamknęła.
Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/60
Ta strona została skorygowana.