Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

Drogą toczy się zgrabny powozik, zaprzężony w cztery bułanki — och! bułanki nie z gałęzi, ale prawdziwe, blado-żółte z odcieniem różowym, z grzywami o złoto-blond połysku. Na koźle stangret i lokaj w długich, ciemnych liberyjnych płaszczach. Niema na nich śladu kurzu, widocznie przed bramą zdjęli z siebie okrycia płócienne.
We wnętrzu powoziku, na ciemno szafirowem tle sukna, siedzi młody mężczyzna, blondyn (och, jaki!), z oczyma błękitnemi, z twarzą trochę zwiędłą, lecz z wąsami nadzwyczajnej długości. Owinął się rodzajem pudermantla z bladawo-błękitnej satyny, i jasna jego cera i niebo oczu, tworzą doskonałą harmonię barw.
Na jego widok starsza siostra, stojąca wciąż nad rowem, okrywa się ponsem i drżącemi rękami stara się odrzucić precz od siebie gałąź, strojną w czerwone tasiemki i dzwonki. Gałąź jednak trzyma się uparcie, jak talent nędzarzy — i panienka ma prawie łzy w oczach, tak bardzo radaby odczepić od siebie swego folbluta.
Młodzieniec w pudermantlu podnosi się cokolwiek na poduszkach i patrzy ze zdziwieniem na ten manewr panienki.
Ona — zrozpaczona — nie widząc innego ratunku, siada nagle na ziemi, łamiąc swego wierzchowca, który rozpada się na dwie części.
Tymczasem — „siostrzyczka“ — odwraca się,