Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/80

Ta strona została skorygowana.

— Nie!... Nie tak... — mówi Jadzia, klękając przy oknie. — Niech pani Sągajło nie będzie wdową. Trzeba, żeby miała męża.
Wańdzia się krzywi i ręce rozkłada.
— Skąd go wezmę? — pyta — mamy samych młodych Powidlańskich, chyba, że się któremu wąsy i brodę atramentem przyprawi... co, Jadziu?
Lecz Jadzia nie słucha...
Podniosła się z klęczek, cała w płomieniach i duszą całą, siłą szafirowych oczu płynie na drogę.
Daleko, daleko, widać tuman kurzu.
Tuman pędzi szybko i z poza osłon piasku widać już dwa przednie bułane konie, dalej dwa drugie; i powozik, stangreta i lokaja, odzianych w płócienne kitle, a w powoziku niewyraźna sylwetka, ukryta w fałdach błękitnego pudermantlu.
Wańdzia podnosi główkę i patrzy, skąd turkot pochodzi. Poznaje bułanki, powozik, Powidlańskiego...
Chce zawołać, roześmiać się, ale przypomina sobie wybuch gniewu Jadzi...
Milczy więc, nie śmie spojrzeć na siostrę, i przestępując z nogi na nogę, gryzie usta i mruży oczy.
Lecz Jadzia już jest przy toaletce. Chuchając na chusteczkę, przykłada ją do oczu, chcąc zetrzeć z nich ślady łez. Szybko uporządkowuje