Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/90

Ta strona została skorygowana.

i liście powoli lecą. Zatrzymuje się z bijącem sercem. Jadzia jest żywa i zdrowa. Rozmawia z ożywieniem, macha białą parasolką. Wańdzia po raz pierwszy ucieka się do podstępu. Powoli, pełzając prawie wśród trawy, kryjąc się w rowach i krzakach porzeczek, podsuwa się ci chutko ku siedzącej pod krzakami młodej parze. Wie bowiem już z doświadczenia, że gdyby ukazała się ich oczom, uciekną, przepadną jej znowu bez śladu.
Jest już od nich niedaleko, nawet bardzo blisko; pokrzywy poparzyły jej ręce, i musi co chwila zatrzymywać się, aby drapać okrywające się bąblami ramiona. Włosy, zlepione potem, przylgnęły jej do czoła. Męczeński chrzest konwenansów spadł na jej drobną istotę.
Pełza wciąż wśród trawy i nagle zatrzymuje się. Postanawia wstać i jednym susem dopaść do kolan Jadwini.
Starsza siedzi, niedbale oparta o duży kamień, który obie w lepszych czasach przeniosły pod krzaki agrestu i który służył im za stół w chwili zabaw, podczas których porzeczki, ożyny i niedojrzały agrest stanowiły podstawę dań wspaniałej biesiady. Jadzia obecnie nie myśli o agreście i liściach leszczyny, które z takiem powodzeniem zastępowały serwisy z porcelany koreckiej, lecz z uśmiechem i oczyma błądzącemi w przestrzeni słucha słów siedzącego obok niej Siennickiego.