jaki szarpnął nią w pewne popołudnie listopadowe. Zdawało się jej, że boi się samej siebie, że zapomniała, kim jest i co robi o tej porze, siedząc tak w fotelu przy oknie. Było to już dawno — dawno — Tadzio był jeszcze malutki, w kołysce i Paraska nie miała komu opowiadać kazek. Ludwika przelękła się chłodem i pustką, jaką uczuła pod czaszką i dokoła siebie, pobiegła do pokoju męża i zaraz na progu oprzytomniała. Pokój był oświetlony, szwargot Szmula i rubaszny śmiech męża przywrócił jej równowagę. Ogarnęła wzrokiem wnętrze pokoju i jak na kliszy fotograficznej odbiły się na jej umyśle wszystkie najdrobniejsze szczegóły.
Zanim jeszcze mąż przemówił, ona czuła, że jest tu zbyteczną, że nie może wytłómaczyć temu człowiekowi w długich butach i ze słomą poczepianą na rękawach starej myśliwskiej kurtki swego nagłego lęku rozmarzonej neurasteniczki. Chciała się cofnąć, bo wobec Szmula, Terpiłowskiego, konopi w szklance i regestrów na biurku, nic powiedzieć nie śmiała. Lecz mąż odwrócił się ku niej zdziwiony tem nagłem wtargnięciem do swego sanctuarium i odejmując od ust fajkę, zapytał.
— Po co?
Strona:Gabriela Zapolska - Szara godzina.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.