te kazki były bez wdzięku i celu, aż teraz już przywykła do nich, jak do męża w długich butach i w wiecznych zatargach z chustkami do nosa, jak do skrzypiącego na dziedzińcu żurawia, jak do monotonnego plusku deszczu spadającego cienkim strumieniem z rynny tuż koło jej sypialnego pokoju.
Jesienny mrok owija ją teraz dokoła. Szarem pasmem trochę żółtawem zaczyna wsuwać się przez szyby okien. Za oknem sterczą drzewa jeszcze zielone, lecz zieleń ta ma już w sobie czerń żałoby. Zdala — na płocie, czerwieni się krasna serżowa płachta i kule przewróconych do góry dnem i zatkniętych na kołkach hładynek, wyglądają jak szereg pogrzebowych, pogasłych latarni.
Przez gałęzie drzew nie widać już nawet nieba.
Ludwika przeczuwa je raczej. Wie, że jest w tej chwili barwy niepewnej, że płynie z niego mętna fala jesiennego wieczoru, smutna i gnębiąca duszę.
Nie powie jej nic to niebo, nie rozweseli, nie rozgrzeję. Woli nie szukać go wzrokiem, nie dopytywać się o niego oczami gałęzi i liści. — Wie, że i bez tego nadejdzie ztamtąd noc zu-
Strona:Gabriela Zapolska - Szara godzina.djvu/3
Ta strona została uwierzytelniona.