produkcyjnej pracy, jaką było wypełnione jej życie. Zrobiła już przez te lat dziewięć dwie kapy, aby przykryć niemi szafot swego małżeńskiego łoża, teraz wykańcza już piątą z rzędu, którą będzie osłonięte łóżeczko jej trzeciego dziecka. I ciągle jeden i ten sam deseń. Gwiazdki, gwiazdki, gwiazdki połączone pajączkami długimi i cienkimi. Gwiazdek tych na kapę potrzeba sto osiemdziesiąt — pajączków prawie drugie tyle. I nie zmienia desenia nawet w swem lenistwie i wymarciu fantazyi. Zresztą robiąc trzecią kapę przyszła już do tego punktu widzenia, w którym zrozumiała, że w ustroju jej życia nie zmieni się nic — choćby zupełnie inny deseń wybrała dla urozmaicenia tej nowej kapy. I dalej robi znów te same gwiazdki i pajączki, i o jednej tej samej godzinie wypada jej z rąk szydełko. Nie o jednej według zegara, lecz o jednej według mroku, który zimą spada brutalnie, pospiesznie, jak duży czarny ptak, bijący powiększonym cieniem skrzydeł nad skrzącym się od śniegu pustynnym stepem. Latem zaś — mrok ten wkrada się leniwo, jakby bezsilnie wobec tryumfu światła dnia słonecznego. Lecz czy latem czy zimą, szydełko z rąk Ludwiki wypadało na ziemię z nastaniem zmroku i ten su-
Strona:Gabriela Zapolska - Szara godzina.djvu/8
Ta strona została uwierzytelniona.