Dziewczynką małą już na ulicy
Rozwlokły mnie chłopaki złe,
I wtedy miano ulicznicy
Do dziecka skroni przylepło się.
Łżą gdzieś, że dzieci od złego strzeże
Jakiś przejrzysty anioł-stróż,
A mnie po krzakach pjani żołnierze
Młodą dziewczyną hańbili już.
Więc dzisiaj jestem ulicznicą,
Dawno mi dano z rozpustą ślub,
Oddech mój wionie straszną gruźlicą,
A cała jestem pół-zgniły trup!...
Śnieg zaczyna wolno padać, czepia się włosów — topnieje na zapadłej piersi Ulicznicy. Ona nie zwraca na to uwagi. Głos jej coraz bardziej schrypnięty. Od czasu do czasu pluje przez zęby w przestrzeń.
A kiedy śmierci przyjdzie godzina,
Szpital mi będzie agonji tłem.
Rzekną — uliczna zdycha dziewczyna,
Co siała zgrozę życiem swem!
Zamiast latarni światło gromnicy
Obleje trupa jasnością swą,
A koleżanki moje z ulicy
Zawyją requiem nad trumną mą.
Zjawia się woddali Przechodzień, mężczyzna tęgi, niski, ubrany w ciepłe palto z podniesionym kołnierzem. W nasuniętym na oczy kapeluszu z laską w kieszeni palta — przechodzi mimo Ulicznicy i robi ku niej nieznaczny gest — idzie dalej — Ulicznica odrywa się powoli od słupa i chrypiąc ostatni kuplet — idzie za nim dużemi krokami, podniósłszy wysoko suknię i ukazując jaskrawą, ohydną halkę i kokardy trzewików.
Lecz jestem dotąd ulicznicą,
A że codziennie muszę jeść,
Pójdę tą śnieżną czarną ulicą,
Aby na miasto zarazę nieść!
Powtarzając coraz ciszej tę zwrotkę, ulicznica wyciaga wślad za Przechodniem jedną swą kościstą rękę — śnieg pada coraz gęstszy — oboje nikną w ciemnej dali — ona wślad za nim, jak upiór.
Zasłona krepowa powoli zasuwa się.