GABRYELA ZAPOLSKA.
W NIEDZIELĘ.
SZKIC.
|
— Idziesz na Mszę Świętą?
— Ani myślę!
— Karolko!... Karolko!... upamiętaj się!... toć już trzecią niedzielę nogą nie postałaś w kościele.
Karolka szarpnęła się niecierpliwie.
— Wstąpię jutro, idąc do szkoły...
Stara pani Ciemieniewska pokiwała głową.
— Co poniedziałek, to nie niedziela!... dzień Boży... wyrzekła zaplatając pięć włosów w cieniuchne warkoczyki mocno ściśnięte na skroniach. — „Wpadnięcie do kościoła nie wyrówna wysłuchanej całej Mszy świętej, lub summy z kazaniem i suplikacyami.
Ale!... czego to gadać i gębę sobie psuć nadaremno, ja swoje, a ty zrobisz swoje...
Pośliniła palce u prawej ręki i przylepiła do skroni odstającej kosmyczek siwych włosów.
— Jak zresztą zawsze!... dodała po chwili cichym głosem.
Siedząca koło okna Karolina nie podnosiła głowy i cała zajęta przystrajaniem starego słomianego kapelusza, ograniczyła się tylko na wyrzuceniu przez zęby:
— Jeżeli mama wie, że to, co mówi, to na wiatr, czegóż mama sobie gardło psuje?
— Z obowiązku, odparła stara. Pan Bóg dając mi dziecko włożył na mnie święty obowiązek, aby go przez nauk w świat nie puszczać. Gdybyś ty, Karola, chciała przeciek zrozumiéć, że niedziela to dzień Boży i na chwałę Boską stworzony...
Karolina mięła teraz kawałki ponsowej materyi usiłując zrobić z niej rodzaj okrągłego pompona.
— Moja mamo, zawołała niecierpliwie, ja się dosyć naharuję cały tydzień w tej przeklętej Freblówce z bachorami, ażebym nie miała wytchnąć w niedzielę!
— Wytchniesz w kościele!...
— Pięknie wytchnę! a toć tam zaduch taki, że ile razy pójdę, to wracam ze spuchniętym nosem... Ot! lepiej niech mama mi miejsca przy lustrze ustąpi, ażebym ten kapelusz porządnie przefasonować mogła.
Szybko Karola powstała z miejsca i strzępy jedwabiu, piór i sztucznyeh kwiatów, strząśnięte z sukni zawirowały chwilę w przestrzeni i opadły na podłogę tuż pod stopy dziewczyny.
Ciemieniewska załamała ręce.
— Karola!... patrz, jakeś ty naśmieciła! a toć przed chwilą zamiotłam izbę!
Karola nogą obutą w stary kalosz kopnęła kawałek rozfryzowanego pióra i szybko zbliżyła się do lustra.
— Niechno mama puści! wyrzekła kładąc kapelusz na głowę.
Gdy stała tak tuż koło okna, jasne światło czerwcowego poranku biło na nią łuną złotą i wydobywało wszelką smutną szpetotę téj biednej dziewczęcej twarzy.
Dokoła dużej, upartej i ściętej z tyłu głowy sterczały ciemne, szorstkie włosy, rzadkie i potargane. Twarz śniada, płaska, z nosem zadartym, z małemi oczkami o żółtawych źrenicach, ustach wydętych i sinych, poplamiona była plackami pudru, który uczepiony na brwiach i rzęsach opadał aż na przód flanelowego, brudnego kaftanika cienką warstwą białego pyłu. Piersi zapadnięte i chude ściśnięte już od rana szarym i pokrzywionym gorsetem, ciemniały wąskim paskiem lśniącej żółtawej skóry po nad wątpliwą bielą przyramki koszuli.
Długa spódnica z popielatej glasy, widocznie służąca dawniej za podszewkę, rozdarta ponad kolanem, z kieszenią wypchaną mnóstwem gałganków okrywała nędzne uda i spadała na olbrzymie płaskie nogi, na których lśniły się kalosze, obłożone wyszarpanym barankiem.