Ciemieniewska wzdychając wyszła, cicho zamknąwszy drzwi za sobą.
W pokoiku pełnym słońca pozostała sama Karola i rozpoczęła znów swój dziwaczny taniec przed lustrem rozwiewając skrzydła kapelusza.
Jęk dzwonów dolatywał czysty i donośny.
Kotka zeskoczywszy z łóżka na ziemię, w strudze słonecznej tarzać się zaczęła.
∗
∗ ∗ |
Nie pierwszy to ranek niedzielny przestała tak Karola przed skrawkiem lusterka, z ustami pełnemi szpilek i z palcami pokłutemi od druta kapelusza.
W tem ciele zaledwie obciągniętem ciemną i świecącą skórą, fermentowała się i burzyła cała chęć użycia tego szczęścia, które ciasny i burżuazyjny umysł nie rozszerzony myślą o istnieniu jaśniejszego widnokręgu, zamykał się w pojęciu utartych wrażeń rozrywek urządzanych ręką ludzką, rozrywek głupich, biednych, śmiesznych i bezcelowych.
Cały tydzień Karola trawiła w towarzystwie kilkudziesięciu dzieciaków hałaśliwych i źle wychowanych, prowadząc tę „szkołę“ do ogrodu, wydzielając im patyki mające przedstawiać płoty, wykluwając ogoniasto ptaki dla wyszywania włóczką, rozdając tęczę piłek, lub kwadraty do budowania lilipucich gmachów.
W sercu jednak miała wieczną gorycz nieszczęśliwego skazańca, któremu kazano spełniać jakąś huńbiącą go posługę. Do czego innego jednak nie była zdolną i w płaskiej swej głowie nie odnajdywała nic, czemby więcej po nad ową Fröblówką być mogła. Niemniej przeto czuta się pokrzywdzoną ten tydzień cały, długi i nieskończony; czekała owej niedzieli, jak wyzwolenia i co Sobotę spotykała z biciem serca spotykała nadejście wieczoru. Miała jakiś przesąd, że los jej zmieni się, że owa Niedziela przyniesie jej wreszcie wyczekiwaną swobodę — męża — dostatek. Wedle zwyczaju myśl o zamążpójściu była głównem marzeniem jej życia. Urzędnik, kto wie — może doktór!... Kąt własny, cztery pokoje, sługa, kapelusz z magazynu, przyjmowanie gości... To wszystko miała przynieść niedziela... Kiedy? gdzie? nie wiedziała o tom Karola, ale logicznie rzeczy biorąc jedynie w niedzielę mogła spotkać „kogoś“ i ten ktoś mógł Zająwszy się nią — ożenić. Dla tego też całe życie Karoli koncentrowało się teraz w owej niedzieli. Od poniedziałku zaczynała liczyć dnie, czasem godziny.
Od pewnego czasu zwłaszcza, wyczekiwała niedzieli z podwójną niecierpliwością Będąc na wizycie u pani Miedźgiewiczowej, sąsiadki z pierwszego piętra, poznała jej siostrzeńca, młodego doktora, pana Erazma, i od tej chwili zdenerwowanie jej i niepokój wzrastał z dniem każdym. Pan Erazm nie był piękny: mały, szczupły, nosił okulary; lecz Karola postanowiła nie być wybredną i często teraz myślała o panu Erazmie.
Podczas podwieczorku siedzieli przy sobie i rozmawiali o ostatniej powieści Sienkiewicza i o koncercie bandy wojskowej, która pierwszego maja przebiegała ulice Lwowa grając walce i mazury.
Panna Karola powróciła do domu rozmarzona i z głową płonącą. Matka traktowała ją rumiankiem, lub melissą, lecz Karola za całą odpowiedź otworzyła lufcik i zaczęła na ulicę wyglądać. Było trochę gwiazd, a zwłaszcza jedna świeciła dość silnie i jasno. Karola w duszy obrała tę gwiazdę za swoją i nazwała ją Erazminą. Od tej chwili co wieczór szukała jej na niebie, a pani Ciemieniewska wzruszała ramionami i szeptała pacierze.
Od kilku tygodni wszakże Karola nie widziała pana Erazma. Napróżno zachodziła do pani Miedźgiewiczówej i zaprzyjaźniła się pannami Leosią i Piesią. Pan Erazm nie zjawił się więcej, ale za to panny mówiły o nim często i długo — od czasu do czasu rozmowy te przerywane były chichotem nie tyle rozkosznym ile bezprzyczynowym. Leosia i Piesia miały wiele respektu dla swego kuzyna, a sama pani Miedźgiewicz mówiąc o nim podnosiła palec do góry i dodawała:
— O!... będą z niego ludzie!...
Karola powracała do domu i za całą pociechę wsuwała głowę w lufcik.
Erazmina świeciła wiernie i stale, jasna i wspaniała, jak brylant zawieszony na dnie szafiru.
Brzydka dziewczyna słała ku pięknej gwieździe błagalne spojrzenie.
Ścigała wzrokiem... odległy sen!... migotliwy i drżący.
∗
∗ ∗ |
— Niechże się mama śpieszy, ręczę, że już tam są wszyscy na Strzelnicy!
— A przecież tylko trzecia!... dajże mi się trochę zdrzemnąć.
— Właśnie o trzeciej się zaczyna...
— Co zaczyna?
— Festyn!... Niechże mama się ubiera!
Karola znów stoi przed lustrem, ale już ubrana. Na nogach ma duże pantofle z jasno-żółtej skóry. Na sobie — suknię szarawo-żółtą bardzo opiętą i dość powłóczystą. Gors silnie wywatowany; obciągnięty białą atłasową kamizelką, na szyi czerwona wstążka, na głowie ów sławny, żółty kapelusz Wciąga właśnie rękawiczki świeżo wyprane w benzynie i wytarte gumą. — Włosy pokręcone i spalone żelazkiem spadają na czoło w licznych skrętkach. Usta lekko pociągnięte purpurową pomadką, oczy podkreślone okopconą szpilką...