gdzie ani Lesi, ani Piesi, ani pana Erazma. Natomiast ten i ów ogląda się i patrzy z rodzajem podziwienia na kapelusz Karoli.
W innym wypadku Karola chwytałaby gorączkowo owe spojrzenia nie badając źródła, zkąd one pochodzą, lecz dziś, cała przejęta chęcią dojrzenia Erazma nie zwraca na nie nawet uwagi.
Tłumy coraz wzrastają i teraz już zwartą massą nie płyną, ale posuwają się, powoli drepcząc długo na miejscu. Ściemnia się, tu i owdzie zapalają lampiony błyskające wśród liści, jak różnobarwne świętojańskie robaczki. Muzyka gra nieśmiertelnego gawota Stefanii. Twarz Karoli w tych błękitnawych wieczornych smugach nabiera stalowo-szarej barwy.
Kąciki ust zwieszają się coraz niżej. Chwilami jeszcze szepce „pomme“ i zaciska wargi, z których pomadka karminowa zniknęła zupełnie.
Wreszcie odzywa się półgłosem:
— Czy mama ich nie widzi?
Ciemieniewska, która przygasłemi oczyma, myśląc o czem innem śledziła płynące tłumy, podskakuje nagle na ławce.
— Kogo, duszko? pyta zdziwiona.
— Czego mama tak krzyczy? tu nie dom!... ludzie się na mamę oglądają. Pytam, czy mama nie widzi pani Miedźgiewiczowej?
— Nie, duszko!... a czy miała być na Strzelnicy?
Lecz Karola nie odpowiada. Z biciem serca wyciąga szyję. Tak! tak! nie myli się. Oto kapelusz Lesi i Piesi, oto fijoletowy kolet samej pani Miedźgiewiczowej. Jacyś panowie idą z niemi, panny śmieją się głośno. Lesia trzyma w ustach zwiędłą różę, gdyż widziała aktorkę grającą Carmen, trzymającą kwiat pomiędzy zębami. Wydawało się jej to „szykowne“ i od tej chwili spaceruje trzymając kwiat w ustach. Jest to wyzywające, ale... tem lepiej!
Karola powstaje z ławki w chwili, gdy te panie przechodzą mimo. Witają się dość serdecznie, widoczne jest jednak, że Lesia i Piesia są zdziwione silnie formą kapelusza. Pani Miedźgiewicz tymczasem zamienia kilka słów z mamą Ciemieniewską.
Erazma ani śladu.
Karola uśmiecha się i rozmawia z pannami, ma jeszcze nadzieją, że Erazm chwilowo odłączył się od towarzystwa i zjawi się z jednej z bocznych ulic, lecz Piesia rozwiewa jej złudzenia.
— O mały włos, mówi, nie przyszłyśmy dziś na Strzelnicę. Musiałyśmy odprowadzać na kolej Erazma, który dziś wyjechał do Jass.
Karoli tchu w piersiach nie staje, ma jednak odwagę zapytać:
— A!... pan Erazm wyjechał?
— Tak, do Jass.
— I... prędko powróci?
Obie panny parsknęły śmiechem.
— Powróci, po co?
Lecz już mama Miedźgiewiczowa głos zabiera:
— Erazm pojechał objąć nową posadę... wybornie się złożyło. Doskonała pozycya. Został miejskim lekarzem. Nietylko, że nie wróci, ale ręczę, że się tam z jaką Mołdawianką ożeni... Mówiłam zawsze, że będą z niego ludzie.
Mama Ciemieniewska kiwa głową.
— Tak!... tak!... wyglądał na porządnego człowieka.
Panienki się niecierpliwią, radeby pójść dalej.
— Do widzenia, Karolu!
— Do widzenia!
Widoczną jest rzeczą, że nie mają ochoty, aby Karola przyłączała się do ich towarzystwa.
Odchodzą i Karola śledzi ich małe marynarskie kapelusze przystrojone białemi skrzydłami, które zdają się płynąć w powietrzu.
Pozostają teraz znów same wśród tłumu Karola i Ciemieniewska skurczone na ławce, milczące, popychane przez spacerujących, którzy im depczą ciągle po nogach.
Chwilę siedzą tak pogrążone w ciemności i osamotnieniu. Nagle Karola się zrywa i rzuca ochrypłym głosem:
— Wracajmy!
Ciemieniewska podciąga mantylkę i drepcze obok córki, rada że wreszcie powraca do domu.
∗
∗ ∗ |
Ciemieniewska posłała łóżka i nastawiła samowar. Na stoliku przykrytym ceratą położyła w drucianym koszyczku kilka bułek, na talerzyku serdelki. Krząta się cicho, jak cień, w starych pantoflach, rozebrana już i prawie do snu gotowa.
Chwilami staje i patrzy z niepokojem na Karolę. Od wyjścia z ogrodu nie zamieniły ze sobą ani jednego słowa. Gdy Karola weszła do pokoju, zerwała z głowy kapelusz i rzuciła go na ziemię, rozpięła gwałtownie stanik i zbliżyła się do okna. Otworzyła lufcik i położyła na listwie okna głowę. Stoi tak nie mówiąc ani słowa, a Ciemieniewską niepokój miota. Co jej się stało tak nagle? czy ubodło ją to, że panny Miedźgiewicz nie zaprosiły ją do swego towarzystwa? Gdyby Karola się zastanowiła, to by zrozumiała, że ona a panny Midźgiewicz to zupełnie różna sfera. Ciemieniewska bowiem była akuszerką, a pan Miedźgiewicz jest radcą w namiestnictwie. Chciałaby to wszystko powiedzieć córce, zapytać, pocieszyć, uspokoić, ale się nie śmie zbliżyć. Patrzy tylko na okrągłe plecy Karoli, sterczące pod lekką tkaniną sukni, na jej głowę tonącą w cieniu.