Strona:Gabriela Zapolska - Złoty ptaszek.djvu/4

Ta strona została skorygowana.

zawsze samą nadzieją odwiedzin — była to jej najmilsza rozrywka.
Wraz z polepszającym się stanem zdrowia, zacierały się w jej duszy ślady przejść ciężkich i pogodna jej dziecięca natura budziła się do życia. Zadowolona była ze wszystkich, ze służby i siostry Maryi, którą w ciągu choroby pokochała serdecznie. Lekarza uwielbiała za to, że ją ocalił. Życie cieszyło ją ogromnie.
Zegar wybił ósmą i równocześnie prawie z ostatniem jego uderzeniem, donośny głos dzwonka odezwał się w korytarzu.
— Idzie! — zawołała radośnie.
Był to mężczyzna około czterdziestu lat, muskularny. Bujny włos czarny, sczesany z czoła, przyprószony był siwizną. Główną ozdobą twarzy było dwoje wielkich czarnych oczu, tlących niepospolitym blaskiem. Wogóle była to twarz poważna, niemal surowa, lecz szlachetna i wzbudzająca zaufanie.
— Dobry wieczór pani.
— Dobry wieczór. Ach! jak to dobrze, że pan przyszedł. Czekam na pana z niecierpliwością, czekam i doczekać się nie mogłam! Myślałam, że już pan dziś nie przyjdzie.
Surowe rysy lekarza rozjaśniły się jakiemś błogiem wewnętrznem wzruszeniem, ogarniającem go zawsze, ilekroć patrzał na tę śliczną drobniutką istotkę, której życie było jego dziełem.
— Nie byłoby to nic nadzwyczajnego, — odrzekł — moje wizyty nie są już dla pani niezbędne..
— Niezbędne! — przerwała młoda kobieta uśmiechając się radośnie — gdyby pan był nie przyszedł, byłabym płakała cały wieczór.
— Zdaje się pani...
— O nie! nie zdaje mi się, z pewnością. Nie mogłabym się obejść bez pańskich odwiedzin.
— Dziecko z pani! — uśmiechnął się pobłażliwie. — Ależ one i tak niedługo skończyć się muszą... Pani wyzdrowieje zupełnie i...
— To rozchoruję się na nowo! Umyślnie!
— Ale i to nie pomoże. Wysłać muszę panią, wysłać daleko... Do Włoch...
— Do Włoch? — spytała przerażona — do Włoch? A cóż ja tam sama robić będę?
— Może pani znaleść sobie towarzyszkę lub co lepiej, towarzysza.