Strona:Gabriela Zapolska - Złoty ptaszek.djvu/5

Ta strona została skorygowana.

Blada twarzyczka rozjaśniła się.
— Pan mógłby pojechać ze mną? — spytała nieśmiało, jak dziecko, które się boi, by mu nie odmówiono zabawki, której pragnie.
Doktorowi krew uderzyła do twarzy.
— Cóż znowu? — rzekł szorstko, lecz głos mu drżał nieznacznie — a cóżby się tu działo z moimi chorymi? A żona, a dzieci?
Lecz spojrzawszy na jej zasmuconą twarzyczkę, uspokoił się odrazu. Wziął jej małe rączki i począł je pieścić w swych dłoniach.
— Jesteś pani trochę dziecinną, pani... pani... jak pani właściwie na imię?
— Helena.
— A innego pani imienia nie ma.
— Nie.
— Wie pani, ile razy chcę do pani przemówić po imieniu, zawsze mi to nie może przejść przez usta. Helena — to za długie, za surowe imię dla pani...
— W domu wołali mnie Dusią. Ale najsłodziej zwał mnie mój mąż. — Wie pan, mówił mi zawsze: ptaszku mój złoty...
— To dobre dla pani imię. Ale przecież tak do pani mówić nie mogę.
— Ciekawam, jakby to brzmiało w ustach pana! — No? Niech pan raz powie, no proszę, raz tylko...
— Ależ...
— Raz, jedyny raz. Złoty, kochany doktorze!
Była tak piękną z tą dziecinną pieszczotliwą minką, że nie mół się jej oprzeć... Zresztą w sercu mu zawrzała szalona pokusa.
— Ptaszku mój zloty! — wyszeptał namiętnie i pochylając się nad nią, dotknął ustami jej czoła.
Przymknęła oczy, wyraz niewypowiedzianej słodyczy zajaśniał na jej twarzy.
— Tak długo czekałam na to — rzekła po chwili poważnie, jakby do siebie.
Doktór zerwał się z taboretu i począł szybkiemi kroki przechadzać się po buduarze.