— Jestem! woła — jestem! w purpurze, w majestacie przychodzę w noc zaduszną, w noc jedną. Jestem wielką, niezwalczoną Jednością. My — wszyscy — krocie cząstek, my staliśmy się Jedną, płomienną Duszą. I oto w nas gore tylko równa jednaka szlachetność i piękno. Jesteśmy wszyscy... jestem! jestem! —
Wiedza nic nie mówi — myśli Iwanicki — nic solidnego — nic konkretnego.
— Jestem! Jestem! My wszyscy — a przecież Jedno...
Iwanicki odchodzi od okna — odziewa się i wychodzi na miasto.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy wyszedł od ostatniego pacjenta, fala ludzi płynących w stronę cmentarza, objęła go w swe ramiona. Idą zwartym szeregiem, spieszą ku gorejącemu miastu — a w rękach wieją snopy chryzantemów bielejących w ciemni. — Iwanicki chce minąć tę masę i wydostać się na ulicę prowadzącą do teatru Lecz przypomina sobie, iż w Zaduszny Dzień przedstawienia niema.
— Pójdę do Colosseum...
Lecz nie idzie. Wolno zawraca w ciemną ulicę. Jakiś nieswój — jakby zmęczony. Wstąpił do znajomych. Nie zastał. — Państwo na cmentarzu. — W cukierni pusto. — Wszyscy na cmentarzu! Już się nie buntuje, nie wzrusza ramionami. Ha! skoro im tam dobrze... niech idą...
I znów bezwiednie wpadł w czarne szeregi ludzi niosących chryzantemy, dźwigających lampki.
Spieszą się — ci najbiedniejsi, którzy pracując cały dzień, biegną teraz do swoich...
Aby ci swoi sami nie byli.
Przypomina się Iwanickiemu dzień wizyty szpitalnej, gdzie do łóżek chorych ściągają także bliscy, niosą kwiaty, łakocie — a spieszą się, a dbają, aby swoi sami nie byli.
I nie jest to śmieszne, owszem, miłe i konieczne.
Tak, lecz to są żywi...
Żywi? — ach! niektórzy tak mało. Takie już ostatnie tchnienie — a przecież jeszcze oczy miłosiernie śledzą, czy się ktoś z blizkich pojawi,