— Taka dziś jestem chora...
Wzrok jego błądzi wtedy po bardzo kobiecem urządzeniu sypialni — i zatrzymuje się na twarzy pacyentki prawie uśmiechniętej i bardzo do życia się garnącej. Niewielki tu »zanik« — a psalmodyę przełknąć można — bo oczy są wcale, wcale... i mają pewne ogniki.
— Głupia, gdzie leci? po co?
W pół do siódmej.
Stanowczo dziś nikt nie przyjdzie. Iwanicki dzwoni, lecz milczenie panuje dokoła. Jan może zasnął? Iwanicki wstaje z fotelu i idzie sam do kuchni. Słyszy jakieś szczękanie szkła i ciche szepty. Cóż u dyabła? Co się tam dzieje?
Unosi portyerę i staje na progu.
Kuchenka nie wielka — ot... kawalerska Tylko Jan stanowi usługę doktorską. Lecz Jan jest żonaty. Brzydka, chuda kobieta — równie pokorna i grzeczna jak Jan. Podobno trudni się praniem. No i tak we dwoje jakoś tam odziewają i żywią tę gromadkę dzieci.
Iwanicki czasem patrzy przez drzwi od ganku — jak w niedzielę Janowa siedzi z mężem w kuchni, jak coś tam do siebie szepcą — wzdychają — to znów czasem uśmiechają się słabo. Podobni są do siebie — i do tysiąca innych ludzi, których się spotyka rzędem na ławce tramwaju. Szare twarze, żadne twarze.
Żadne twarze a przecież całe światy!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Iwanicki stoi na progu kuchni i patrzy, jak Jan z żoną pochyleni, coś na stole ustawiają — sortują.
Jakieś słoiki kolorowe. Czerwone, szafirowe, białe. Janowa jedno z tych szkieł do góry wznosi ku lampie. Na żółtą jej twarz padła purpurowa smuga.