Strona:Gabriela Zapolska - Zapomniał drogi.djvu/7

Ta strona została skorygowana.

— Ta zdaje się pęknięta.
— To pewnie zeszłego roku — mówi Jan — taki deszcz padał — mówiłem ci osłoń choć papierem.
Iwanicki przerywa im rozmowę.
— Co wy trzymacie w rękach?
Odwracają się szybko. Kobieta pierwsza przychodzi do słowa.
— Proszę wielmożnego Pana, to przecież lampki.
— Na co?
— Jakto? dla umarłych.
— Umarł wam kto?
— Ho! ho!.... tyle ludzi. Prawie wszyscy.
Iwanicki nie patrzy już prawie na nich.
— Janie! anglez — aksamitną kamizelkę.
Jan rzuca się ku drzwiom.
— Pan wielmożny wychodzi?
— Tak. Wrócę późno. Zresztą niewiem. Czekaj na mnie. Albo nie.... mam klucz....
Jan przybiera jeszcze pokorniejszą minę.
— Proszę łaski pana doktora, ja mam prośbę.
— No?
— A to — czy ja nie mógłbym wyjść na jaką godzinkę.
— Teraz? wieczorem? Jan zwaryował. Zresztą to nie niedziela. A potem, gdzie Jan chce iść.
— Proszę łaski Pana doktora....
Janowa, która zbierała lampki do koszyka — kończy.
— Na cmentarz.
— ?
— Bo to Zaduszki.
— A!... tak!... Zaduszki. Ale tu kto może dzwonić.
— Jest tabliczka — wtrąca nieśmiało Jan — a potem... proszę łaski Pana, to taki dzień....
Iwanicki ramionami rusza.
— Jaki znowu dzień?
— No.... niby... tych, co spoczywają.
— No to niech spoczywają. Bóg z nimi. Czego tam łazić? Ani zdrowo, ani czasu niema.