Janowie zamieniają spojrzenia.
Coś tam w nich aż zanurtowało. Padły bo niby te słowa doktora, jak ciężki, dziwny ptak.
Przyleciał tak z czerni, co to niewiarą zieje, co to nicość ma w sobie, co to burzy ołtarzyk mały, domowy, strojny w papierowe róże, z lampką oliwną, ćmiącą u stóp krzyża.
Pod tym ołtarzykiem tacy Janowie mówią: »Wieczne odpoczywanie« i za tego i za tę — i chwilę jakąś łączą się z tem nieuchwytnem, a tak przeogromnem, co się nad nimi — drobiazgiem — gwiaździstą tęczą rozpina.
Aż tu — taki ptak pada i zaciężył im na duszach dziwnie.
Lecz oto kobieta pierwsza się otrząsła.
— Panie doktorze wielmożny, proszę pozwolić mężowi, on za to w niedzielę nie wyjdzie. A przecież niech i on pójdzie do swoich.
— Jakże do swoich? mówicie, że chcecie iść na cmentarz?
— Właśnie panie doktorze. Musimy pójść do naszych. Oni tam nas czekają. Tam wszyscy dziś mają koło siebie rodzinę, czy kogo, co im grób oświeci. Już największy nędzarz tego dnia swoich nie zostawi samych...
— Ależ moja Janowo...
Iwanicki chce coś jeszcze dodać, chce powiedzieć tym dwojgu — to właśnie, że tam nikt na nich nie czeka, że...
Ale patrzy w te dwie biedne zwyczajne twarze, patrzy na te lampki kupione pewnie z mozołem — słyszy coś — coś w głosie Janowej, z czego zdać sobie sprawy nie umie — i milknie.
— Więc mogę iść, panie Doktorze?
— Idź, ale daj mi anglez i aksamitną kamizelkę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Iwanicki wraca do pokoju i prawie bezwiednie podchodzi do okna. Uchyla ciężką draperyę, opiera głowę o szybę. — Lubi tak stać i patrzeć przez okno wieczorem. Zna już wszystkie domy, zna wszystkie okna, które zapalają się powoli o zmierzchu. Wie, że tam dysze życie i ciągnie ku sobie. Lecz dziś miasto prawie ciemne. Rzadko migoce okienne światło. Za to w oddali zapłonęła łuna. Skąd bije to morze świateł ścielącyeh się