Pomiędzy nami lata ciągle biały gołąb smutku...“
Dlaczego zerwali?
Nikt nie wie, oni także nie wiedzą.
Dobrze im było razem, tak, jak parze ptaków w klatce złoconej. Obijali sobie skrzydła o pręty, a mimo to źle im nie było, choć po za prętami dużo było swobodnej przestrzeni i zielonych liści na drzewach.
Ktoś co ranek rzucał im na pręty wiązankę róż — ktoś — miłość... sentyment... poezya... Róże pachniały, zastępowały dziką brutalną woń lasu, po którym bujać swobodnym ptakom można.
I dobrze im było.
Nagle któreś, och! niewiadomo: on, czy ona, może on wymówił słowo „zerwanie.“
W pierwszej chwili padło niespodzianie, choć żartem, jak jedno jedyne uderzenie cmentarnego dzwonu, poruszonego ręką rozbawionego dziecka.
Jęknęło to słowo i przycichło...
Och!... Zerwanie!
Roześmieli się oboje.
Siedzieli wówczas w małym pokoju u niej — okna wychodziły na ulicę. Ciepło jeszcze było. Okna były na wpół przymknięte. Na stoliku koło łóżka paliła się duża lampa z błękitnawym kloszem. Pod nią stał flakonik stary, kryształowy, ze srebrną pokrywką, leżało lusterko w białej, kościanej oprawie. Na ziemi gazety, książki — rozrzucone w pośpiechu przywitania... Po kątach fotele, fotografie, obrazy.
I cały ten kąt zaciszny, daleki od świata, który huczał gdzieś daleko za szybami okien, zdawał się być na świecie, ale nie dla świata.
Cisza tu panowała wielka, cisza — równowaga, oderwanie od tego, co życie ze sobą niosło.
Na progu należało zostawić wszelką troskę, zapomnieć o tem, „kim“ się było i być tylko tym — kim się być pragnęło, chciało kiedyś — marzyło...
W tę ciszę, w to ciepło, w tę pewność i trwałość spokoju padło słowo „zerwanie“...
Padło — i nie zburzyło na pozór nic.
Oni oboje siedzą tak samo, jedno obok drugiego. On trzyma jej rękę, ona uśmiecha się swoim miłym, dobrym, bardzo kobiecym uśmiechem i powtarza:
— Gdy zerwiemy...
Urwała, rozśmiała się. On także... Rozweseliło się w pokoju i zdawało się, że ten doskonały żart po to był powiedziany, aby zabawić tych dwoje.
I znów mówili o czem innem, i znów całowali się godzinę całą, aż im usta pomdlały od żaru tej pieszczoty.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Lecz gdy pozostali sami?
Owo „rozstanie“ — wróciło.
Ona śmiała się i goniła je od siebie, jak gna się ćmę nocną, on wzruszył ramionami i szedł po ciemnych ulicach miasta, jakby przed czemś uciec pragnął.
Nagle uczuł niepokój.
Coś mu moralnie wskoczyło na kark i gnało go. Wsłuchał się... Dzwoniło tam słowo „rozstanie“. — Nie, nie, dlaczego? jakiem prawem? kto o tem myśleć może...