Strona:Gabriela Zapolska - Zerwali!.djvu/2

Ta strona została skorygowana.

I odegnał je na czas jakiś, aż do pierwszej „sceny“.
Bo jako bardzo w sobie zakochani, robili sobie sumiennie całą seryę „scen“ — chcąc w ten sposób wypełnić dokładnie program całej, zupełnej, gwałtownej miłości.
Więc „scena“ rano, „scena“ przy obiedzie, „scena“ po obiedzie; „scena“ o szarej godzinie — „scena“ wieczorna — „scena“ północna — „scena“ po-północna...
Czasem „scena“ wykwitła przy pożegnaniu — w zimnym przedpokoju ze świeczką kapiącą po palcach — z nóżkami zaledwie obutemi w złote pantofelki, przeciągała się do świtu.. ba czasem kończyła się trzaśnięciem bramy tuż pod nosem zaspanego i niezadowolonego stróża.
Lecz wszystkie owe „sceny“ kończyły się bieganiem posłańców, potokami łez pocałunkami i śmiechem.
Po owem złowróżbnem wymówieniu słowa „zerwanie“ scena zmieniła swój rozkoszny charakter.
Coś w niej załopotało, jak nietoperz skrzydłami.
On pierwszy powiedział, patrząc na nią jakimś złym, stalowym wzrokiem.
— Przyznam ci się, że jeśli tak ma być dalej...
Ona poczuła zimno w sercu, lecz nie chciała okazać się słabszą i przez to bardziej zakochaną.
— To co? to co?... — nalegała, przybierając hardą minę.
Jego ta „mina“ — nagle wzburzyła.
— To lepiej zrobimy... zrywając ze sobą! — dokończył dobitnie. Lecz nie patrzył jej w oczy, bo lękał się teraz jej wzroku.
Ona, wrażliwa — nerwowa — jak każdy, kto ma duszę wychowaną w szkole nieszczęść, odczuła szakala czającego się gdzieś w cieniu...
— Och! — wyrzekła cicho — och!...
Siedziała tuż pod lampą i błękitny blask oblał jej nagą rękę, którą sobie zasłoniła oczy. Nagle osunęła się i ułożyła jak małe, obite dziecko.
— Zimno mi! — wyrzekła prawie spokojnie.
Gdy on odjął jej rękę od oczu, zdziwił się, tak te oczy były powiększone i ciemne. Zdawały się dwoma skrzydłami czarnego motyla. Nie miały nawet wyrazu. Były bezdenne i prawie bezmyślne.
Pogodzili się, ale pocałunki marzły na ich ustach. Czuli to i ona pierwsza wymówiła.
— Tak, jak dawniej! jak dawniej!..
— Tak.. tak, jak dawniej! powtarzał on prawie rozpaczliwie, lecz echa już w nich nie było.

. . . . . . . . . . .

Od tej chwili zaczęli powracać do owego słowa z uporem nałogowych pijaków. Czuli się oboje podrażnieni wymówieniem nazwy czynu, od którego zdawało się, że są jeszcze bardzo daleko. Igrali z niem, jak piłką. On mówił je pomiędzy dwoma papierosami — ona, pudrując się, lub jedząc gruszkę. Oswoili się z nią i zrobili sobie z niego codzienną strawę. Przyszło to powoli i prawie bez ich wiedzy. Przeszło wreszcie w rodzaj słodkiej manii. Siadali naprzeciw siebie i zamiast dawnych pieszczot i pocałunków, rozpoczynali rozmowę:
On: Co zrobiłabyś, gdybyśmy zerwali?
Ona: Och!... płakałabym bardzo, może zachorowałabym... nie wiem.
On (podejrzliwie): Płakałabyś, długo?
Ona: Nie wiem... trzy dni...
On (wściekły): Trzy dni?... Miałem nadzieję, że miesiąc.
Ona (szybko): Żartowałam...
On: Nie, nie... teraz wiem przynajmniej, jak rzeczy stoją.
I po kilkuminutowej przerwie, ona zaczyna znowu:
A ty, co robiłbyś, gdybym z tobą zerwała? Chodziłbyś pod moje okna?