Strona:Gabriela Zapolska - Zerwali!.djvu/3

Ta strona została skorygowana.

On (oburzony): Ja? Masz mnie za głupca.. ja pod twoje okna? Postarałbym się zapomnieć.
Ona (wydymając usta): Widzę, że mnie nie kochasz!
On (wzgardliwie): Płacę szczerością za szczerość.
I siedzą oboje w milczeniu chmurni i zamyśleni. On myśli że nie warto kochać kobietę, która wybiera się trzy dni płakać za nim po „zerwaniu“ — w jej zaś sercu rodzi się przekonanie, że jest niezrozumianą, niekochaną i czuje się samą, opuszczoną i nieszczęśliwą... Jakto? w sercu jego jest tak mało sentymentu, że nic nie ciągnęłoby go bodaj pod owe okna skąd świeci bladawy blask jej lampy? Jakaż to zła, prosta, nie subtelna natura...
I oczy jej kierują się ku niemu, patrząc nań z chłodną, złą, niepoczciwą analizą. W tej chwili i on spotyka się z jej wzrokiem. Coś migoce — jakby sekunda skrzyżowanej nienawiści. Wspaniała, wszechpotężna walka kobiety z mężczyzną, to groźna tragedya — zgłuszona poezyą sentymentu, błyska jak piorun i ginie.
On wstaje obojętny napozór i znudzony.
— Już późno... idę!...
Wtedy ona, mocą nałogu, zaczyna robić „scenę“ — lecz ta scena niema uroku, ani czaru dawnych „scen“, kończących się łzami.
Oboje czują, że finałem sceny będzie znów owo nieśmiertelne:
— Lepiej... zerwać!
Powoli — doszli do tego, że zaczęli robić „próby zerwania“. Nie widywali się po dwa, trzy dni — oni, którzy dawniej żyć bez siebie nie mogli. Potem schodzili się gwałtownie, dziko — i znów czyhali po prostu na to, aby wynaleźć pretekst chwilowego „zerwania“. Nie poprzestając na słowach, zaczęli pisywać do siebie listy, w których jednak nigdy nie wymówili słowa „zerwaliśmy“ — lecz „lepiej będzie, gdy zerwiemy“...
Próbowali, jak ślepi, kijem swej drogi — bawili się, jak nasyceni, którzy mówią „gdy będziemy głodni“...
Oboje nerwowi — czuli dziwną rozkosz w szarpaniu się niepewnością i trwogą. Przestali być dla siebie tem, co dawniej, to jest wzajemną podporą, miłością ciszą i pięknem, pożądaniem. Byli wzajemnie dla siebie Prometeuszem i sępem. Żarli się po to, aby rozszaleć w sobie nerwy i gdy niby uspokojeni, mówili „tylko już teraz nie mówmy o rozstaniu“, coś się w nich śmiało szyderczo, bo czuli, że jutro, pojutrze znów się zacznie to samo. Zżyli się z tą myślą i czekali ciągle na jej urzeczywistnienie. Powoli zaprzestali nawet „scen“. Dla drobiazgu, dla nie dokończonej myśli — dla niczego — rozchodzili się bez spojrzenia, bez żalu i powracając ciemnemi ulicami, czuli się wolnymi, samymi — bez żadnych więzów, które słodkiemi życia ludziom czynią. Wiedzieli, że się jeszcze zejdą — ale dusze ich rozstawały się powoli, odrywały się od siebie, zwłaszcza jej moralna istota, która literalnie ziębła i cofała się teraz chętnie w samotność i mrok.
I ona zaczęła teraz powoli spędzać wieczory sama, czytając listy, przeglądając pamiątki — tworząc niejako pogrzeb przedwczesnej tej miłości, która przecież pełnemi skrzydły biła w ich sercach.
On — kilkakrotnie zasiedział się z przyjaciółmi przy kieliszku, potem włóczył się bez celu po ulicach.
Miał ochotę iść do niej, lecz wzruszał ramionami.
— Po co? kiedy mamy zerwać?

. . . . . . . . . . .

Zdawało im się to musem, koniecznością nieubłaganą, czemś, czemś, czego uniknąć nie mogli pod karą śmierci.
— Możemy przecież żyć ze sobą długo!... — powiedziała raz nieśmiało, lecz urwała, tyle zdziwienia było w jego wzroku, że ona śmie buntować się przeciwko temu czemuś, co im los z góry naznaczył? Muszą zerwać!