Muszą — inaczej być nie może. I teraz ten mus, ta konieczność zaczynała być dla nich tak bolesną raną, iż w ciągłem oczekiwaniu trwać dalej nie mogli. To wykradanie dnia do dnia, to odwłóczanie katastrofy było agonią, w której wiły się rozpaczliwie ich serca. Patrzyli na siebie, jak się patrzy na trupa drogiej istoty, który powoli zaczyna zawadzać już w domu.
Kiedyż!... — myślał on wreszcie, dążąc do owej chwili „zerwania“, jak do jakiejś chwili rozpoczęcia nowego, lepszego życia.
— Kiedyż!... — myślała ona, gdy rozgoryczona siedziała naprzeciw niego, śledząc z pod oka znudzony wyraz jego twarzy.
Dusze ich były teraz dla nich zamknięte jak niedoczytane księgi, widzieli przed sobą tylko okładki, i te okładki raziły ich, a czasem wstręt u nich budziły.
I wreszcie — zerwali!
Zerwali naprawdę, bez scen, bez krzyków, bez uniesień. Zerwali na chłodno, trenując się do tego biegu miesiące całe. Na dworze zima była i biało od śniegu, w jej pokoju ciepło, cicho i błękitno od lampy. Dusze mieli pełne miłości, ciała spragnione pieszczot i siebie, a przecież zerwali i to nieodwołalnie. Odesłali sobie listy (och!... jakże inaczej) fotografie, drobiazgi. Spotkawszy się na ulicy, zamienili ukłon dość uprzejmy, jak dwoje ludzi dobrze wychowanych. Wiedzieli, czuli, że nie będą robić sobie... awantur.
Boże mój! nastąpiła rzecz zwykła.
Zeszli się — rozeszli... Codziennie się to zdarza. Byli jednem sercem, jedną duszą, jednem ciałem, jednym pocałunkiem i stali się nagle dla siebie — obcymi!
To przecież codzienna historya.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wieczór.
W pokoju, u niej — znów cisza, samotność, spokój. Lusterko białe leży pod lampą — z daleka świeci się srebro flakoniku. Tylko gazety i książki leżą systematycznie poukładane, nikt ich nie rozrzucił w gorączce powitania.
Ona siedzi tuż pod lampą i błękitny blask pada na jej nagą rękę. Siedzi i na tę nagą rękę padają łzy. A przecież to już drugi miesiąc, jak „zerwali“. Drugi miesiąc, a ona płacze.
W pokoju słychać, jakby ciche echo...
On: Co robić będziesz, gdy zerwiemy?
Ona: Będę płakać.
On: Długo?
Ona: Trzy dni...
Płacze i myśli. Nigdy może nie myślała tyle nad nim, nie zastanawiała się tak, jak w tej chwili. Schowała kilka jego listów, czyta je powoli, choć umie je na pamięć.
Odtwarzała sobie jego całego, słyszy jego głos. Wady jego znikają. Wydaje się jej dobrym, pięknym, miłym. Rozumie teraz każde drgnienie jego twarzy, wie dlaczego był wtedy smutny, teraz pojmuje jego charakter, analizuje jego postępki, jest więcej jego, niż kiedykolwiek...
— Nie kochał mnie tylko, nie kochał, zapomniał.
Czuje, iż targnęło ją coś za serce. Bezwiednie spogląda ku oknu. Firanki spadają na nie, jak całun śmiertelny. Zapomniano zapuścić story. Przez szyby migoce latarnia po przeciwnej stronie ulicy.
— Powiedział, że nigdy nie przyszedłby pod okna! — mówi zrezygnowana.
I usuwa się ruchem obitego dziecka.
— Zimno mi! — szepce, nie ocierając łez.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |