i tam związane w węzeł, spięte były tanią szyldkretową strzałą. Twarzyczka jej była cokolwiek zaróżowiona, drobna, trochę pomięta i zmęczona. Rysy miłe, a zwłaszcza usta wązkie, drobne, prawie dziecięce. Ubrana bardzo skromnie, prawie ubogo — miała na rękach zniszczone rękawiczki i w jednej ręce trzymała niewielką podróżną torbeczkę.
Wchodzący i wychodzący żydzi popychali ją i potrącali. Do okna pana Winklewskiego podszedł posłaniec i zażądał listu, którego adres był wypisany na kartce. Pan Winklewski wstał, list wyszukał i podał, a gdy posłaniec odchodził — urzędnik ujrzał nagle młodą kobietę w szarem ubraniu i oczu od niej oderwać nie mógł.
Zdawało mu się, że ktoś go kolnął w serce i nakazał mu patrzeć na tę kobietę. Ona spojrzała także na niego i twarz jej rozjaśniło to podniesienie powiek, pod któremi pojawiły się duże, dość smutne i lękliwe źrenice.
Wahała się jeszcze chwilę — potem podeszła wprost ku jego klatce powolnym, zmęczonym krokiem.
On — stał po drugiej stronie przegrody, z ręką opartą na poręczy krzesła, siląc się na spokój i swobodę.
Gdy byli tak blizko siebie, że oddzielała ich jedynie przegroda, patrzyli na siebie jeszcze przez krótką chwilę i wreszcie kobieta pierwsza przemówiła ledwie dosłyszanym głosem:
Strona:Gabriela Zapolska - Zofja M.djvu/11
Ta strona została skorygowana.