Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/101

Ta strona została skorygowana.

Cóż to znowu?
Lekarz po przewiązaniu mi oczu przesuwał przedemną płomień, aby odmierzyć moje pole widzenia.
Teraz płomień ten układa się w liczne pasy dręczącego mnie ognia.
Oko pali i łzawi się, gorycz zalewa mi usta.
Powoli pasy te rzednieją i gasną.
Zostaję sam z obrazem mej nędzy.
I poczyna się przemiana.
Ludzki smutek staje się masą plastyczną. Nie wiem jaka ręka tajemnicza modeluje bezustannie tę masę.
To moja twarz, jak w zwierciadle, jak w świetle żywem, ale obciążona wiekiem tak podeszłym, jakiego żadna istota znikoma nie zniosła jeszcze nigdy. Z jakiejż to głębi bólów i przewinień przychodzi ona do mnie? Ileż to lat niewoli wyryło te brózdy na czole? Ile lat trudów pomarszczyło te lica? W ilu latach znużenia powiędły te wargi?
Odrazu odmłodniałem i mam wyraz mój samowoli i szału. Oddech mój dymi i świeci się między ostremi zębami jakbym się zatruł fosforem.
Materya zniekształca się szybko, staje się potworną, jakby odzwierciedlała się raz po raz to w lustrach wklęsłych, to w lustrach wypukłych.
Wydaje się, że ubija ją łopatka i miesza jak kredę, aby ją uczynić podatną.
Linie łączą się znowu w kształt napiętego i zadziwionego uduchowienia.
Twarz to młodzieńca. Moja twarz lat szesnastu. Cała moja rozpacz zapala się i pryska, jak pod ciężkiem uderzeniem młota.

Czoło gładkie, wysuwa się z pod gęstej masy ciemnych włosów. Brwi odznaczają się tak czystemi liniami, że melancholii wielkich oczu nadawają coś

92