Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/104

Ta strona została skorygowana.

Wóz pomalowany jedzie wzdłuż brzegu, pociągany przez parę białych wołów. Czy on nie pełen dzikiego mojego dzieciństwa, jakby siana pachnącego? A zaprzągnięte w jarzmo zwierzęta układłszy się, lśnią w niebieskawo — zielonych odcieniach morza, jak żagle na niem dalekie, które rozdął szirokko.
Piaski uprawia się tu i brózdy ich ciągną się prawie po sam brzeg. Poznaję bób polny w długich, zielonych szeregach i na myśl mi przychodzi, że w rzeczy samej przyroda wyznaczyła go dla zwierząt. Na polu bezlistne topole wydają się pomarszczonemi, błagalnie wzniesionemi rękami, które tu powiązał suchy sznur winogradu. Czy pług krając tę ziemię zostawił w niej część połysku swego żelaza? Skiby bo tak lśnią.
Czysty strumyk pieni się, jak świeżo udojone mleko. Poczerniałe sterty błyszczą złotem na miejscach, z których zdjęto część słomy na potrzeby gospodarskie.
Zeschłe gałęzi winogradu, brunatne, skręcone tłuką się po piasku ćmiącym oczy i wyglądają, jak kłąb węży, który się odwija. Cegielnia z czerwoną szopą i dymiącym kominem, z ludźmi klęczącymi przy robocie ugniatając glinę, stoi tu obok dołów ilastych.
Tobie to zawdzięczam, tobie moją miłość pracy, oszczędności, wytrwania. Ty we mnie zrodziłaś miłość do tej ziemi pokornej i upokorzonej.
Ale oto nad wklęsłości małych pagórków w porcie Ascoli okazują się góry olbrzymie. Niebieskawe, wiatrem owiane, śniegiem pokryte, ze szczytami ginącemi w obłokach porywają mnie ku swoim wyżynom milczącym.

95