Jeszcze raz — ostatni wraca dziecko w ramiona twoje, które nigdy w snack twoich nie przestały mu być podporą.
Wszystko chcę znowu widzieć, wszystko poznać.
We wszystkiem wszak jesteś, jak woda, jak powietrze.
Każdą rzecz — dobrą czynisz, każdą rzecz — prostą.
Kraj, jakoby uświęcaniem mi jest do wniknięcia w twoją dobroć.
Każdy ślad człowieka na tej ziemi wydaje się na maszczeniem: kierunek ulicy, miedza pola, chata z gliny i trzcin.
Czasem przy samotnych ujściach strumyków zatrzyma się trzoda, lśniąca, jak krzemyki; i podnoszę wzrok do gór, gdzie inna może trzoda napoi się u źródeł samotnych.
Szerokie żwirowisko idące z gór podobne jest do ścieżki opuszczonej, do zatartego pochodu moich ojców. I słyszę w sobie zmarłych pasterzy kroczących i wielkie trzody, dawno już nie żyjące.
I jakiś żal mnie uciska, że wrócić nie mogę do ciebie o bosych nogach, jako brat tego pielgrzyma kroczącego do miejsca cudowngo po nadbrzeżnej drodze, na której osoby i przedmioty w profilu mi się przedstawiają, jak hafty na naszych starych kapach. I krok człowieka i stąpanie wołów i forma wozu i osioł obładowany worem mąki, którego prowadzi poganiacz — wszystkie kształty schodzą w mojem ich ujęciu dziecinnem do prostoty prymitywnej, jakbym je dzieckiem jeszcze sam kawałkiem kredy żółtej kreślił na ścianie wybielonej.
Niewinnemi czynisz oczy moje, zanim je utopiłem jeszcze w oczach twoich.