Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

cięcych, kiedy w deszcze ulewne wypełniało się wodą a ja z sercem bijącem czekałem, aż wróble bez trwogi przylatywały gasić w niem pragnienie swoje, jakby w poidle. Wydrążenie było suche i żal mi tego było. A palce mojej matki od czasu do czasu głaskały mnie po twarzy. I sądziłem, że czyniła to, aby się dowiedzieć, czy łzy zwilżyły mi lica — a nie widziała zapewnie, że właśnie tym giestem z głębin ruszyła i wyzywała je.
O czemu cofnąłem się, miasto w łzach się rozpłynąć?
Ileż to razy słyszałem w tym domu ciszy krzyk przeraźliwy? Jak często w tym starym domu spokojnym między dzieżą z ciastem chlebowem a szafą trwożny słyszałem nad sobą Eschylesowe wyrazy, żywe jak mój własny głos!
„Idę. Kto mnie woła?”
Statek Odysa bez wioseł i skrzydeł, ale z tysiącem dusz, wybrał się na wygnanie: nie ku zwiątpieniu raniącem serce, ale ku wzmożeniu mocy.
W górze na schodach jeszcze raz rozstaliśmy się.
Gdyby ból matki mógł istotnie skamienieć, na szczycie tych biednych schodów zajaśniałby ludziom nabożnym najpiękniejszy posąg święty.

„Idę — kto mnie woła?”
Pięć lat wygnania w dalekim zachodzie na wyspie piasczystej oceanu, zarosłej sosnami: długi to szereg lat i dni i prac, długa to cierpliwość była i długie wyczekiwanie.

Jak miłość mojej matki nigdy w twarzy mej odnaleść nie mogła spustoszeń czasu i życia, tak i moja miłość zachowała jej obraz uduchowiony opiekunki,

98