Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

rywy do czynów zastygły na twarzy mojej zmrożonej a widma wojny zapadły się gdzieś przed tym progiem czarnym, kiedy milczenie zaległo we mnie i dokoła mnie, kiedy zwlokłem z siebie cielesność a odnalazłem ducha swego, z pierwszej nieokreślonej trwogi wyrosła potrzeba tłómaczenia się, wyrażenia. I natychmiast prawie szukać począłem pomysłu, jakby wymknąć się z pod rygoru kuracyi i jakby omylić surowego lekarza, nie uchybiając jego przepisom. Zakazano mi rozmawiać a zwłaszcza rozmawiać głośniej i bardzo trudno byłoby mi przezwyciężyć w sobie stary wstręt do dyktowania i zakorzenioną wstydliwość artysty, który między sobą a przedmiotem przez siebie traktowanym mieć nie chce pośredników, ani świadków. Doświadczenie odradzało mi próby pisania z oczyma zamkniętemi na ćwiartkach dużych. Trudność leży nie w pierwszej linii, ale w drugiej i następnych. Wtedy na myśl mi przyszedł sposób, w jaki Sybile pisały: oto na luźnych kartkach rzucanych potem, gdzie je los zawieje, kreśliły zdania krótkie.
Uśmiechnąłem się niewidzialnym w ciemności dla nikogo uśmiechem, kiedy usłyszałem szmer papieru, który przy świetle niskiej lampy w przyległym pokoju Sirenetta, usiadłszy na dywanie przecinała na skrawki.
Zapewnie podbródek jej oświetlony był teraz, jak w owe czasy wesołe, kiedy obok siebie rozciągaliśmy się na wybrzeżu Pizańskiem, oświecał je odblask rozżarzonego piasku.
Papier sprawia regularny szmer, który wyobraźni mojej przypomina szum fal, roztrącających się o stopy tamarysk i jałowców, spalonych w południowym wietrze.

Wnętrze mego oka zranionego żarzy się pod przepaską, jak południe letnie w zatoce Arna. Widzę piasek zmarszczony od wiatru, wyżłobiony falą.

2