tam w górze zobaczę siostry moje w żałobnym welonie. Pajęczyna drży w żelaznem okratkowaniu drzwi wiodących na podwórze. Słyszę jakieś gdakanie. Słyszę skrzyp łańcucha z kołem u studni. Przeszłość spada na mnie z hukiem lawiny, ugina mnie, przygniata. Cały dom aż po dach, aż po szczyt swój sprawia mi ból, jakbym obelkowanie jego z własnych sporządził kości, jakbym pobielił go własną bladością.
Nikogo nie ma na rogu schodów. Rozumię. Milczenie to jest pietyzmem i wstydliwością. Nieszczęście przyczaiło się na drugim progu i wzięło mnie za rękę, aby mi towarzyszyć.
Pierwszy pokój pusty. Szczęście dni dawnych zostawiło tu tylko noże, wyostrzone, aby mnie rozdarły. Drugi pokój — pusty. Leżą tu książki moich lat chłopięcych i młodości. Stoi tu pulpit na nuty brata mego, który emigrował. Jest tu też obraz mego ojca z lat jego dziecięcych, z sygnetem na wyciągniętym palcu.
Tyle lat przeżyłem, zapomniawszy o tem wszystkiem — a teraz czyż to tak strasznie ożyć we mnie może?
W trzecim pokoju stoi białe moje łóżko, stoi stara pomalowana szafa ze swojemi splamionemi, zaczernionemi zwierciadłami i klęcznik z drzewa orzechowego, w którym przykucnąwszy siadywałem niemy z dzikim uporem, nie chcąc wyznać, że mi coś dolega.
Kolana chwieją się podemną, ściany chwytają mnie, wiążą, okręcają, jakby mnie w koło wplotły.
W czwartym pokoju jest mała figura Jezusa z wosku pod szklanym dzwonem, jest matka Boska siedmiu przebita mieczami, są obrazy świętych i relikwie zebrane przez siostrę ojca, która umarła, jak święta — i pierwsze tu są modlitwy moje, o poranku