Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/118

Ta strona została skorygowana.

Okrążyła dzwonnicą w stylu wschodnim na isola degli Armeni.
Na kolumnie Piazetty usadowiła się na chwilą w paszczy lwa, skuszona, chęcią wybudowania sobie tam gniazda.
Wlatuje do pałacu Contarini. Wykrzyk radosny. Mignięcie jej bieli.
Obniża swój lot ku rychłym studniom w żelaznych okratkowaniach.
Potem musnęła łodzie ślimakowe się piętrzące z szybkością ręki wirtuoza, wykonującej arpedzic na harfie.
Lśni i kręży już dokoła najryższych balustrad.
Oto znika mi; słyszę jej i świegot pod małem sklepieniem.
Potem widzę ją, jak frunęła błyskawicznie, poleciała nad dachy, utonęła w błękicie.

Słyszę jej krzyk bolesny, jej krzyk ku słońcu nad moim bólem.
Kiedy litościwe ręce umyły i wonnemi zlały olejkami z wszech stron ciało moje, jak ciało zmarłego lekki naszedł mnie sen.
Wszystkie zjawiska bezsennej nocy pierzchły w świetle porannem.
Dozwolono lewemu mojemu oku widzieć nieco światła. Okiennica tyle tylko jest domknięta, że słońce wprawdzie nie wchodzi, ale w dole na ścianie ozłaca się jedwab różowy tapety.
Na obnażoną moją powiekę pada jasność wraz z miłem jakiemś ciepłem.
Czuję, jak trą się o siebie wychudłe moje kolana. Czuję ich gładkość jak u posągów nadgrobnych.
Sen, który przynosi mi wiosenne zrównanie dnia