Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/129

Ta strona została skorygowana.

Zaciskam zęby. Czuję jak korzenie zapuszcza w mózgu. Całkiem wyraźnie czuję żyły i mięsne łuski.
Łodyga wydłuża się. Kwiat rozwija się, staje się pełniejszym, cięższym. Jest ciemny, prawie czarny. Widzę go.
Kto mi go uszczknął?
Boję się mojego krzyku szalonego.
Kleisty sok brudzi kompres, ścieka mi w dół po licach.
Czarny kolor hyacyntu znowu się przebija kłóciem jeszcze silniejszem. Odradza się, łamie się i okleja mnie. Wykrzykuję.
Jeszcze pęki puszcza, jeszcze się łamie.

Dziś nie mam już w oku ciemnego hyacyntu. Dziś mam w niem jakiś owłosiony kwiat różawo żółtawy, podobny do ucha małego pieska.

Mam w mojem oku kredę rozpaloną która chłonie chciwie rozlaną na niej wodę. Mam w oku tę żółtą kredę, która oćmiewa blaskiem na pustynnem kamienisku Versilii.
Oto w oku mam chłopca etruskiego z brązu, który prawą ręką dotyka ziemi.
Ciemnej jest czerwieni, jakby wyszedł z pieca jeszcze rozżarzonego.
Nidy się nie podnosi.

Łzy mego rozpalonego oka ściekają mi aż do warg. Gorycz miesza się z posmakiem kruszcu. Myślę o rybakach z Pescary, którzy o świcie wyjeżdżają z wiatrem północno zachodnim w swoich pięknie malowanych łodziach, i mają w ustach smak soli.