Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

owalu jego brązowej twarzy. Białko oczu czystsze było od skorupki jaja turkawki. A śpiewał zawsze otwartemi ustami, w gardle modulując tony.
Znał więcej niż pięćset modulacyi.
Był to człowiek słabowity z piersią wychudzoną, — a śpiew jego zdawał się wychodzić z głębi świątyni, wydostawać się gdzieś z poniżej posad kamiennych, gdzieś z pod sklepionych podziemi, zdawał się stapiać w sobie wszystkie tęsknoty całego szczepu, zbierać w sobie wszystkie jego utrapienia w samem ich źródle.
Już tu ścian nie było, ani ciasnego kominka; nie było już widm, ani masek, ani mamideł.
Był tylko dym stosu i pot, który perlił się na czole świętego śpiewaka.
W pauzach nikt już nie ośmielił się mówić lub wykrzykiwać.
Isnayat przy każdem rozpoczęciu śpiewu jakiegoś, spoglądał ku mnie. Chciał mi tem powiedzieć, że śpiewa, dla mnie tylko.
Dla mnie jednego śpiewał pieśń przedświtną, pieśń jutrzenki, tajemniczą, jak wieść wiatru nad smutkami ziemi w drogę wysłana przez Tego, „co rozmyśla nad tem, żeby wzmogło się światło.”
Cztery ściany jakby więcej jeszcze zacieśniły się dokoła mego ciała.
Czuję je na biodrach, jedną czuję na stopach, jedną na czaszce.
A wieko zagważdżają.
To nie halucynacya żadna, żadne widzenie.
Wszystko jest czarne, jak na dnie naczynia, w którem płyn spływa blademi sznurkami ściekającemi na spód i tam się osadza.
Kiedy westchnę, zdaje mi się, że podnosząca się pierś moja odtrąca ten osad, który znowu podskakuje