Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/148

Ta strona została skorygowana.

Morze zaś bliżej i bliżej podchodziło, głaszcząc bez szelestu miękkie wybrzeże.
I z pod powiek ociężałych widziałem okno, zieleniejące się jak woda głębin.
A rzekotka spijała tem źdźbłem owsa całą zieleń Versilii i przemieniała ją w śpiew kołyszący mnie do snu.
I morze rozłewało się bez piany po piasku gładkiego wybrzeża. Zbliżało się. Było już pod płotem trzcinowym ogrodu. Przeciskało się między palikami. Dawało się czesać temu grzebieniowi ostrych trzcin, jak zarost gładkich włosów.
A śpiew rzekotki, osiągnąwszy najwyższy stopień zieleni, urwał się swarliwie i zamilkł nagle bez echa.
Wtedy kolor okna blaknąć zaczął.
Jakiś kształt nieokreślony i milczący, coś podobnego do mątwy z workiem i mackami, zjawił śię w próżni przedemną i bryznął masą zielonej cieczy, która rozlała się aż w głąb mojego znużenia i uśpiła je.
Zdaje mi się, że piszę atramentem z tej cieczy o śnie, który mi teraz wraca.

Przybył Guido Po. Wydawało się, że unosi z sobą strugi wody spienionej za spodem okrętu.
Przybył z Chioggii na swoim torpedowcu o szybkości trzydziestu mil morskich na godzinę. Podczas całej przeprawy morskiej miał szirokko przeciw sobie. Łódź wyrzucała pianę tysiąckroć jaśniejszą od tej, która zrodziła zmysłowość śmiertelnych i nieśmiertelnych. Na wskroś w całem wnętrzu okrętu rodziło się każdej chwili coś, co jest najpiękniejszem, najbardziej młodzieńczem w świecie, serce bohatera morskiego.

„Cztery, trzy, zero.“