Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/152

Ta strona została skorygowana.

Kadet włożył liść wonny między swoje białe zęby i nakłada na szyję czarny kołnierz, który wydyma następnie swoim oddechem.

Gotowiśmy. Podnosi się kotwicę.
Niebo nad głową naszą pełne iskier i dymu.
Po obu stronach wzdłuż pokładu olbrzymie torpedy, w swoich klatkach żelaznych leżą na siodłach wystających ku wodzie.
Długie pociski, zwrócone do ataku, ze swojemi głowami brązowemi, pełnemi materyi wybuchowej, podobne są do zwierząt czyhających w zasadzce.
Majtkowie w czapicach wsuniętych na głowę stoją w grupach obok dział.
Cała przestrzeń przeładowana bronią, narzędziami i łudźmi czujnymi. Aby przejść wdłuż okrętu, wypada przesuwać się, zginać pod torpedem naolejonym łazić, przeskakiwać przez rozciągniętych majtków, goleniem uderzać o więzadła torpedów, przeciskać się obok gorącego kominu, zaplątać się w linę, opierając się o łódź małą dostać w twarz bryzgi piany.
Wchodzę na pomost kapitański. Opuścili już miejsce zarzucenia kotwicy, Noc. Księżyc zapada w morze. Za godzinę zniknie.
Potężne drganie maszyn wstrząsa całym okrętem. Kominami za wiele jeszcze wychodzi iskier i dymu. Na pokładzie pogaszono wszystkie światła — nawet papierosy już się nie żarzą. Na całym statku jednaka ciemność. Milczenie nakazame. Załoga milczy.
Ostatnie trąbą wydane rozkazy donośnie brzmią w błękicie obsianym iskrami i gwiazdami, które są skrami nie dającemi się ugasić.
Z niezmierzonych wód wstaje lekka ciemność. Woda za spodem statku bieli się, a fala u przodu