Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/157

Ta strona została skorygowana.

W trzech minutach wykonano akcyę całą. Miejsce naznaczone jest minami założone.
Zęby majtków zabielały w dzikim uśmiechu. Każdy z nich widzi okręt nieprzyjacielski ugodzony w samo serce.
„Cztery, trzy, zero!“
Obejmujemy znowu kierownictwo, wracamy do ruty z poprzednią chyżością. Wydaje się, że okręty drżą z ochoty wojennej.
Daleko, na stałym lądzie białe miecze reflektorów wciąż krzyżują się. Czasem pęka jakaś rakieta. Smuga wodna za nami jest tak piękna, że wydaje się falującą drogą mleczną.
Majtek przychodzi na pomost komendanta i przynosi mi filiżankę bardzo gorącej kawy, której sam zapach rozkosz sprawia powonieniu i osierdziu. To na okrętach napój czarodziejski.
Zapaliliśmy papierosy. Wydaje mi się, ze w dymie papierosa unosi się woń owego liścia, który saraceński młodzieniec rozcierał między swojemi brunatnemi palcami a zarazem wraca mi sen o opuszczonych ogrodach w Giudecca i Fondamente nuove.
Dostajemy telegram bez drutu wysłany przez Umberta Cagniego z krzyżownika „Pisa“.
„Baczność! Dwie łodzie podwodne przyczaiły się na rucie najpewniejszej“.
I znowu wciągamy w pełne płuca tchnienie niebezpieczeństwa i śmierci — o pierwszym dreszczu przedświtnym.

Dajcie mi świt widzieć. Nie zaszkodzi mi. Otwórzcie szeroko okna. Uduszę się.
Słońce wynurzało się z mgły, pomarańczowe, jak wschodzący księżyc w pełni. Sześć statków starało się,