Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/165

Ta strona została skorygowana.

Skórą moją człowieka czuję powolne oziębianie się dział.
W cieniu siła zwarta jest szara, jak nowe żelazo — ale mimo ciemności uprzejmość w uśmiechu ukazuje zęby dziecka.
Któż tu zmęczony?
Chodźmy, dzieci, nową przynieść amunicyę. Strzelanina skończyła się. Na nowo się rozpocznie.
Pontony pokryte wodą, jak bóbr, co jest „zwierzęciem ssącem i rybą.“ W ciszy, która pachnie wodą, działa chłodzą się, oddychające otworami do nabojów.
Majtkowie przechodzą w szeregu, każdy z granatem na ramieniu — w piękności wieczoru, sami tak piękni, jak atyccy tragarze naczyń świętych.

Kto śmierci się nie boi, ten nie umiera. A śmierć nie chce tego, kto jej szuka.
Stałem oparty o poręcz działa Nro. 3. Poruszyłem się, aby odejść od bateryi i znowu wspiąć się na posterunek w drzewie.
Granat austryacki pęka nad parapetem działa 3. Czterech rannych.
Czy matka moja wzięła mnie za ręką?
Przybiegam. Zdaje mi się, że nie wypuszcza mej ręki. Wie, że usłyszy z tej krwi dźwięki z Ortony, dźwięki jednego ze swoich swojego.
Spotykamy majtka, który ma na sobie rękaw bluzy artylerzysty, czerwono obramowany i zegarek narkamienny na wystrzępionym rzemyku skórzanym. Długi grzmot rozdziera błękit nad głowami Ścieżka obryzgana krwią. Czy to deska? To pochodnia pryskająca.
Ale nosze — to tylko deski, zabłocone deski. A skąd wziąć opatrunki? skąd lekarstwa?