Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/171

Ta strona została skorygowana.

Jest to jakby nagły bunt rozpłomienionych obłoków, który podnosi się i upaja rytmem epicznym.
Jest to materya trwała i bogata, układająca się jak ból i rozpęd szalony przetaczających się skał.
Jest to tło do wielkiego, nieznanego mi czynu.

Wszystko znowu płonie. Świt nie ma już rosy, a tylko iskry.
Oto poczyna się ranny śpiew ptaków.
Zrazu podobny jest do szelestu pochodni żywo płonących.
Ogień skacze, rozszerza się, rozżarza.
Ogień śpiewa, gwiżdże, ćwierka.
W płonącym chórze inny rozróżniam ton.
Ton ten obcy nabywa mocy. Śpiew zdaje się ustawać.
Zgaduję, że deszcz pada.
Deszcz pluszcze na śpiew jak na płomień niskich suchych łóz.
Śpiew dzieli się na wąskie języki ogniste.
Powoli deszcz tłumi go, osłabia, gasi,
Jednostajny szmer został.
Wraca noc, opiera łokcie na łóżku, kładzie swój palec czarny na usta i wlepia na mnie wzrok.

Mam wciąż pragnienie. Oprawcy moi zakazują mi pić i nie przestają ust moich jodem zamieniać w kruszce.
Dziś tętni mi w mózgu jedno słowo... słowo, które bezustannie między płynnemi obrazami wzmaga srogość mego udręczenia: Aloscia.
Sądzę, że był to napój w czas letni sporządzany z cytryn miodu i korzeni.
Demon znowu rozpalił w głębi mojego oka wszystkie