Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/172

Ta strona została skorygowana.

ognie i rozdmuchuje ten stos smutny całą swoją siłą szaloną, jak w najrozpaczliwszych godzinach mego męczeństwa bezustannego.
Gorączka całe moje ciało nędzne zamienia w wiązkę chróstu tuż obok pożaru.

Liście paproci, które mam w oku, mnożą się, podnoszą, rozrastają.
Oto podobny jestem do owych gęstwin paproci miedzianych i złotawych, które w zapalonym lesie na stepie widziałem nietknięte na samej granicy pożaru.... Ogień przeleciał przez nie i nie zapalił ich.
Całkiem byłem zodziwiony i zabobonem jakimś zdjęty widząc je tak łatwo zapalne i lekkie przy samym skraju ognia a nietknięte. Gotowe były zająć się jednej chwili spopielić się jednej chwili a żarłoczność ognia oszczędziła je cudem.

Kto mnie rozżarzonym okrywa popiołem? Szczyt mojego serca iskrzy się i przebija je.
Jestem popiołem i jestem feniksem. Jestem ciemnym a rozbłysnę.
Przeżyję mój stos, pijany nieśmiertelnością.

Kto ręką tak przemożną wsadził mnie na mego konia.
Duch uwagi natężonej wszedł we mnie, jak bóg zbrojny oczu tysiącem.
Uwaga stwarza, co zamierza.
Stwarzam zapał.
To jest moje serdeczne fatum.

O lesie na krańcach zachodu! O lesie ran