strasznych! O wygnaniu mej cnoty, rozpłakanej łzami, jak żywica.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jadę przez spalone lasy sosnowe.
Błąkam się po spopielonych zagajnikach bez przyszłości, które jak dzieci najpierwiej wybrane ofiarowano rozżarzonemu spiżowi Molocha.
Grunt jest gorący i dymi tu i owdzie, czerni się między warstwami białawego popiołu.
Sosny bez szpilek ponuro sterczą nagiemi konarami, aż po szczyt spalone; ale wszystkie stoją, jak martwe męczenniki.
Niektóre zwęgliły się, a ogień zawsze jeszcze tli w pniach wyżartych, korzeni się chwyta, wdziera się w ziemię.
Na niektórych czarna spalenizna pni pokryła się lekkiemi fałdami popiołu.
W każdym wyżartym pniu kopyto mego konia zapaść się może, jak na spopielałej w żarze desce pomostu. Czujność moja natężona. Cały jestem okiem cały bystrością. Czarne gałęzi grożą przeszyciem stóp, rozrzucone jak kolce żelazne, co zatrzymywały kawaleryę nieprzyjacielską.
Gorący popiół parzy. Czuję zapach przypiekanych kopyt jak przed drzwiami kowala. Oddycham ogniem. Słyszę raz wraz przewiewy, szelesty, łoskoty. Pot zemnie śeieka, dyszę.
Któż jest ten człowiek z opaloną twarzą w odzieniu pąlącem się, który toczy się w piasku tamy ogniowej i wyje?
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Posuwam się dalej przez step spopielały.
Jadę przez ponury las w piaskach i popiołach.
Od czasu do czasu cichy wiatr wysoko unosi popiół.