Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/174

Ta strona została skorygowana.

Widzą, jak długim, cienkim słupem wzlatuje i drży pod niemem niebem.
Zachwyca mnie.
Zawracam konia ku niemu, aby mu się bliżej przypatrzyć.
A kiedy się zbliżam, rozpada się.
I inny wstaje w większej odległości.
Zachwyca mnie.
I zbliżam się. Znika.
I znowu dalej jeszcze wstaje inny — i jeszcze jeden — i jeszcze jeden.
Drżą cicho w rozpalonem powietrzu.
Skinęły na mnie; rozpadają się, znikają.
Są jak upiory całopalenia.

Przeskakuję rowy; przejeżdżam przez drogi piasczyste, które tu w stepie nazywają „tamami ogniowemi“, a które nie zdołały uchronić lasów przyległych. Piasek pomieszał się z popiołem i pokruszonemi węglami.
Pod usypiskiem pali się i dymi wiązka korzeni, trzeszcząc, sycząc, piszcząc.
Tu i owdzie odkrywam między węglami i popiołem suche źdźbło trawy nietknięte, liść paproci nietknięty.
Tu i owdzie na samym brzegu rowów, do których dotarł pożar, odkrywam kępę małą, trawy, łodygę jakąś z małemi kwiatkami, różowemi i fioletowemi.
Zdziwiona dusza ma to za przygrywkę do siebie samej.

Już nie upiory z popiołu, ale cienne teraz wstają słupy dymu.
Złowieszczy grzmot wychodzić zdaje się z serca ziemi.
Po przez spalone sosny poganiam konia jakby ku otchłani czyśćcowej.