Czar niebezpieczeństwa oplótł mi wężowo serce moje.
Ziemia dymi się i zgrzyta pod kopytami.
Gęsta chmura dymu przesłania dalekie płomienie.
Żrący zapach żywicy drażni mi gardło.
Grzmot coraz silniejszy bije we mnie, ogłusza mnie.
Ale kiedy nagle między pniami żywe zjawiają się płomienie, naprzeciw nim z piersi mojej wybucha śpiew.
Piękności ognia, za każdym razem świeższa mi jesteś, niż wiosna.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Mnóstwo płomieni skłębia się przedemną na polu, jak wojsko nieprzeliczone.
Nad trzeszczącą i kipiącą żywicą, nad hukiem i łoskotem śpiewają płomienie.
Skupiły się w jednym prostym sznurze, który bliżej i bliżej przesuwa się, wszystko pożerając.
Wyjadają mi oczy, wyjadają twarz.
Są koloru pomarańczowego, który chwilami ma domieszkę błękitu, zieleni, odcienia żółtego.
Czasem ciemnieją, jak żar węgla, czasem buchną świetliste, jak błyskawica.
Każda ich przemiana zamąca mnie, jak spojrzenie rzucające uroki.
Zostawiły za sobą zwęglony i dymiący się las Kroczą naprzód przedługim łańcuchem.
Rozwijają front bojowy, który ginie gdzieś w oddali, pogrążony w obłoku czarnego dymu.
Taka ich siła przemożna, że zdaje się, jakoby rodziły się nie na powierzchni ziemi, gdzie krzewy się korzenią, ale jakoby wybuchały z głębin, wstawały z otchłani, jak wybuchy wulkanów.
Gwałtowne są i uparte, natarczywe i wytrwałe.