Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

Słyszę zmieszany turkot, słyszę łoskot samolotu, słyszę huk bitwy.
Litosna a stanowcza ręka przesunęła mnie, trąciła. Głowa moja waha się w próżni na krawędzi statku drgającego.
Cień prawego skrzydła samolotu okrywa mnie, a śruba wieńczy mnie jak gwiazda rozwiana.
To już nie ogień, to krew pryska. To już nie iskry, to krople! Bohaterski sternik odwozi do ojczyzny poetę poświęconego na ofiarę.
O chwało niezmierzona!
Jakaż ręka boska, czy ludzka wspanialsze rzucała kiedykolwiek ziarno w brózdy ziemi?
W burzach wojny krew niewyczerpana rozlewa się, jak ziarna rozwiane.
Każdy wylew tysiąckrotnie a tysiąckrotnie rozpryskuje się, jak pył szumiącego wodospadu, w którym tworzy się tęcza. Nie sączy się, ale ulatuje, nie pada, ale się unosi.
Czem jest w porównaniu z tem wzniosłem kropidłem głowa Orfeusza unosząca się nad lirą?
Nowy mit jest piękniejszy.
Widzę oblicze moje przemienione w stuleciach, które się zbliżą do wielkości.
Moja dusza nie uchodzi, ale wciąż wiąże się z raną, jak pochodnia ze swoim blaskiem, który wiatrem trącony odrywa się i znów wraca, tłumi się i znów wybucha, ugina się i znów się podnosi, trzymany na więzi niewidzialnej, żądzą swoją rozpłonięcia silniejszej od burzy.

Długi ból przeradza się w radość nagłą, długa nędza przemienia się w szczyt czystości, dusza ogląda cudowne oblicze, które teraz istotnie jej jest obliczem, a które posiadać tak pragnęła i — napróżno.

9